Do wyższych rzeczy zostałam stworzona i dla nich winnam żyć
29 sierpnia 2017
Taka, jaka jestem
Chciałam uciec od tego, kim jestem, bo wydawało mi się, że osoba, którą byłam, nie nadaje się do niczego. Chciałam być mądra, ale już nie w takim znaczeniu jak kiedyś, gdy w sercu gimnazjalistki zrodziło się pragnienie bycia mądrym człowiekiem, myśl o tym, by nie powielać błędów moich poprzedników, by budować nowy lepszy świat... To nowe pragnienie mądrości wynikało z tego, że znalazłam się w otoczeniu osób dużo bardziej obeznanych w świecie, dużo więcej wiedzących, dużo bardziej "godnych" i "lepszych" ode mnie, która w porównaniu z nimi, wydawałam się sobie nieistotna, głupiutka i niewłaściwa w tym miejscu, na tym świecie. Więc to pragnienie nie było moje, ale takim się stało, bo nie chciałam być w tyle za tymi, do których chciałam być podobna, z którymi chciałam się zadawać. Uświadomiłam sobie, jak daleko mi do takiej osoby. Uświadomiłam sobie, jak bardzo bardzo bardzo bardzo mało wiem. Z tego powodu już nie mogłam wykonać praktycznie niczego dalej, bo myśl o własnej głupocie ograniczała mnie, zaczęłam w to wierzyć. W to, że jestem za słaba, że powinnam być kimś innym, a tym kimś nie jestem. I zaczęłam odrzucać siebie. Również swoje pragnienia, myśli, które były według mnie zbyt trywialne. Jednak nie byłam zupełnie bierna. Nie chciałam robić z siebie życiowego nieudacznika, bo, pomimo, że takim się czułam, wiedziałam z drugiej strony, że mogę coś sensownego w życiu zrobić, że mam talenty, możliwości, by choć część z tego wszystkiego, czego pragnęłam, osiągnąć. Dlatego zaczęłam sięgać po książki, które, wydawało mi się, zbliżą mnie do upragnionego celu. Właśnie. Książki, a nie wiedza. Bo jak już rozpoczynałam lekturę owych książek, przestałam się interesować treścią, byłam natomiast zaślepiona tym, że COŚ ruszyło, że może już zaczyna się ten proces, o który mi chodziło. I nigdy tych książek nie kończyłam. Książek, artykułów. A nawet, jeśli tak się zdarzało (na lekcje polskiego musiałam przeczytać coś w całości) nie mogłam się skoncentrować na przedstawionych wydarzeniach i w gruncie rzeczy nic albo bardzo niewiele z nich pamiętałam. Nadchodziły chwile, kiedy byłam dumna i mądra tylko przez to, że w autobusie wyciągam jakąś "mądrą" kserówkę i ją czytam, podczas gdy "inni, szarzy ludzie" myślą o "trywialnych rzeczach" ("nie to co ja"). Było to jakby lekarstwo na moją smutną i niszczoną przez siebie duszę. A więc ze skrajności w skrajność. Ostatecznie jednak coraz bardziej wpadałam w żałosny dołek melancholii i... było coraz gorzej. Czasem byłam już tak rozdrażniona wewnętrzną sprzecznością pomiędzy tym kim jestem, a tym kim chciałabym być, że nie tylko chciałam uciec od siebie, zaczęłam siebie nie lubić, ale nawet zaczęłam nie lubić swojego życia i szczerze mówiąc coraz częściej myślałam o tym, że chciałabym już nie żyć. Albo wyobrażałam sobie tragiczne doświadczenia, które mogą spaść na moją rodzinę i czerpałam niejaką przyjemność ze świadomości, że gdyby te sytuacje miały miejsce, wtedy ktoś przynajmniej darzyłby mnie współczuciem z logicznych pobudek niż tych, które przeżywałam, a które dla niewielu w moim otoczeniu były zrozumiałe. Lub inaczej rozumiane, mylone z depresją na przykład. Chwała Bogu, że te sytuacje nie miały miejsca. Boże, Ty wiesz o czym myślałam. Oddaję Ci te unicestwiające mnie myśli.
Więc było źle. Coraz gorzej. Jednocześnie jednak zaczęło zapalać się światełko. Relacje z Piotrkiem, Zosią czy Zuzą, a nawet z Marysią C. dały mi nadzieję i pokazywały, że nie wszystko stracone, że nie jestem taka beznadziejna, że nie działam zupełnie bez przyczyny. Czasem układało się dobrze, czasem źle, ale czas mijał. Po rekolekcjach w Michalczowej byłam niemalże w tej samej sytuacji. Bo znowu w większej grupie osób byłam tą "smutną, cichą, nudną" (to ciekawe, z powodu pragnienia bycia kimś lepszym, zaczęłam się staczać.. hm). Z tą tylko różnicą, że moja relacja z Pucem przybierała coraz wyższe poziomy. Określałam je wtedy według skali 10- punktowej. Na tamten moment ocena wynosiła 1/2 lub 2/3. To dawało mi jakąś siłę. Również rozczarowanie i smutek oczywiście, ale coś pozytywnego również. W miarę upływu czasu, wszystko uległo zmianie. Musiałam tylko się otworzyć, przyjąć do serca i umysłu parę rzeczy, zrobić coś, przeczekać coś, modlić się, spotkać się z paroma osobami, pójść na pielgrzymkę, powierzyć swoje życie Bogu i Maryi, zacząć żyć na nowo, respektując parę nadanych sobie punktów, porozmawiać z gromadką osób, które stanęły na mojej drodze... Musiałam przeżyć te dwa miesiące, żeby teraz, dzisiaj móc powiedzieć sobie: taka, jaka jestem, podobam się Bogu. Taka, jaka jestem, jestem godna pięknego życia. Będąc taką, jaką jestem, chcę żyć i się rozwijać.
Taka, jaka jestem, pójdę do sklepu, kupię biały chleb i jabłka, może gałkę lodów ;) i wrócę do domu. Być może, bogatsza już o jakieś doświadczenie, nową myśl, nowe przeżycie.
Chcę żyć. Będąc prowadzona przez Ciebie, Boże. Inaczej upadnę i się nie zdołam podnieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz