Są takie dni, wieczory, czy pół roku, kiedy to widzieć mało szczytnie godzi w rozumne serce wszechświata. Kiedy do marności upodabnia się twarz, rysy nabierają kształtów letniego zagubienia. Właściwości umykają przelotnemu spojrzeniu zza nie-do-widzianych mgieł.
To serie strat, które uleciały niby dym o poranku, jasne wspomnienie paleniska wschodu. Nic nie stoi, lecz przeszkoda niewidzialny płaszcz zakłada, ze zmrokiem się zakłada, o włosy targając się Twe.
Bez miary, bez żartów.
Świętobliwie, bez ogródek, boczne ścieżki zeszły na agonię betonu.
Swąd się wywodzi (lecz ognia nie widać) z dawnych dzielnic ładu.
I już on tylko, płomień bezwstydny, a kruchy, w jedyne oczy zapada
ogień goni ogień, łza dogania deszcz